Tej rocznicy nie zawłaszczą żadni bandyci z krzyżem celtyckim na fladze, falangą na ramieniu czy racą w ręku. 4 sierpnia 1944 roku zginął poeta Krzysztof Kamil Baczyński. Mignął w Autoportrecie z samowarem, pojawił się w powieści Rikszą do nieba. Będzie też w trzeciej części:
– Co dobrego? – zagaiłem rozmowę najbardziej banalnym, a jednocześnie najdziwniejszym pytaniem, jakie można było zadać w tym miejscu i w tym czasie; co mogło być dobrego w kolejnym roku hitlerowskiej okupacji, łapanek, ulicznych egzekucji, aresztowań bladym świtem i wywózek do Oświęcimia?
– Byłem na wycieczce w lesie – powtórzył niegłośno Baczyński, choć już bez porozumiewawczego mrugnięcia.
– Nad jakąś rzeką? – chciałem wiedzieć, choć nie wiadomo po co.
– Pilicą.
– Komary cięły?
– Nie, jeszcze nie. Wystraszyły się grzmotów.
Zaczynałem lubić te nasze rebusy, choć przecież rozmawialiśmy w ten sposób dopiero pierwszy raz. (…)
– Ożeniłem się – powiedział.
Dziwnie to jakoś zabrzmiało. Bez radości, nie mówiąc już o dumie, która, tak myślałem, powinna rozpierać każdego mężczyznę, młodego żonkosia. Podejrzewałem bowiem, że musiało się to stać całkiem niedawno.
– Dzisiaj mam pierwszą rocznicę – dodał, jakby usłyszał moje myśli.
– Czyli papierową.
– Nawet nie wiedziałem, że tak się nazywa. – Wzruszył ramionami.
– To prawda, my zawsze słyszeliśmy o srebrnych albo złotych godach naszych rodziców, wujków lub dziadków.
– Nasze pokolenie nie dożyje takich pięknych rocznic – uśmiechnął się smutno poeta.
Machnąłem lekceważąco ręką.
– Co ty opowiadasz! – prychnąłem, ale chyba sztucznie to wyszło.
Baczyński wypił nieco herbaty, po czym rzekł:
– Przyznam ci się, że z ulgą wyjechałem z domu na te ćwiczenia. Przynajmniej człowiek nie myśli o tym, co się dzieje w domu. A dzieje się źle. Matka nie toleruje Basi, to znaczy mojej żony. Żrą się niemal bez przerwy, o wszystko. Oczywiście nie ma żadnych awantur, rzucania garnkami czy tłuczenia talerzy. Ale ja znam obie, wystarczy na nie spojrzeć. Potrafią całymi tygodniami się do siebie nie odzywać…
– A nie możecie zamieszkać osobno? – zapytałem, bo nic mądrzejszego jakoś nie przyszło mi do głowy.
– To nie takie proste. Matka jest sama. Nie zostawię jej. – Przygryzł wargi i opuścił głowę.
– No tak.
(…)
– Pójdę już. – Krzysztof Baczyński ostrożnie odsunął od siebie szklankę z niedopitą herbatą. – Muszę jeszcze kupić jakieś kwiaty dla Basi, na rocznicę. I dla matki też.
W tym problem – zdiagnozowałem kolegę w duchu. (…)
– Byłem na wycieczce w lesie – powtórzył niegłośno Baczyński, choć już bez porozumiewawczego mrugnięcia.
– Nad jakąś rzeką? – chciałem wiedzieć, choć nie wiadomo po co.
– Pilicą.
– Komary cięły?
– Nie, jeszcze nie. Wystraszyły się grzmotów.
Zaczynałem lubić te nasze rebusy, choć przecież rozmawialiśmy w ten sposób dopiero pierwszy raz. (…)
– Ożeniłem się – powiedział.
Dziwnie to jakoś zabrzmiało. Bez radości, nie mówiąc już o dumie, która, tak myślałem, powinna rozpierać każdego mężczyznę, młodego żonkosia. Podejrzewałem bowiem, że musiało się to stać całkiem niedawno.
– Dzisiaj mam pierwszą rocznicę – dodał, jakby usłyszał moje myśli.
– Czyli papierową.
– Nawet nie wiedziałem, że tak się nazywa. – Wzruszył ramionami.
– To prawda, my zawsze słyszeliśmy o srebrnych albo złotych godach naszych rodziców, wujków lub dziadków.
– Nasze pokolenie nie dożyje takich pięknych rocznic – uśmiechnął się smutno poeta.
Machnąłem lekceważąco ręką.
– Co ty opowiadasz! – prychnąłem, ale chyba sztucznie to wyszło.
Baczyński wypił nieco herbaty, po czym rzekł:
– Przyznam ci się, że z ulgą wyjechałem z domu na te ćwiczenia. Przynajmniej człowiek nie myśli o tym, co się dzieje w domu. A dzieje się źle. Matka nie toleruje Basi, to znaczy mojej żony. Żrą się niemal bez przerwy, o wszystko. Oczywiście nie ma żadnych awantur, rzucania garnkami czy tłuczenia talerzy. Ale ja znam obie, wystarczy na nie spojrzeć. Potrafią całymi tygodniami się do siebie nie odzywać…
– A nie możecie zamieszkać osobno? – zapytałem, bo nic mądrzejszego jakoś nie przyszło mi do głowy.
– To nie takie proste. Matka jest sama. Nie zostawię jej. – Przygryzł wargi i opuścił głowę.
– No tak.
(…)
– Pójdę już. – Krzysztof Baczyński ostrożnie odsunął od siebie szklankę z niedopitą herbatą. – Muszę jeszcze kupić jakieś kwiaty dla Basi, na rocznicę. I dla matki też.
W tym problem – zdiagnozowałem kolegę w duchu. (…)