2011-09-23

Pierwsza księga

Gdybym był megalomanem, zacząłbym: "Kiedy pytają mnie, nad czym aktualnie pracuję...". A potem pewnie użyłbym słów "gorąco namawiają mnie, żebym...". Na szczęście nie jestem i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Poza tym na palcach rąk można policzyć osoby, których w ogóle obchodzi, co robię, co piszę i czy piszę. Nie, to nie jesienna chandra. Tak po prostu jest. Kurwa, że dodam dla lepszego efektu. Ale mam tego bloga i mogę sobie tu pisać, co chcę. I napiszę, że właśnie skończyłem I księgę (z trzech) nowej powieści. To druga część thrillera, którego akcja rozgrywa się w Łodzi końca XIX wieku. Tytuł: Pozdrowienia z Londynu. A tu świeży fragment, pewnie z błędami i niezgrabnościami, ale mam to w dupie: – Nasz klient nazywa się Antoni Metz, handluje mąką, z której wypieka się chleb, który na co dzień jemy – perorował Riepin. – Odwiedziwwszy mnie przed dwoma dniami, skarżył się, że zaginęła mi bardzo cenna, rodzinna pamiątka. Nie może zgłosić sprawy w cykrule, gdyż, jak twierdzi, jest ona bardzo delikanta...

– Jakieś podejrzenia? – chciał wiedzieć Stach.

– Oczywiście. Pan Metz podejrzewa osobę, jak to sam określił, z towarzystwa, w związku z czym nie chcie doprowadzić do skandalu, gdyż, cytuję: to zaszkodziłoby wszystkim...

– A co podejrzewa najlepszy detektyw w tym mieście? – zapytał Berg; wiedział, że jego wspólnik lubi być od czasu do czasu w ten właśnie sposób mile połechtany.

Jewgiennij Aleksandrowicz wzdął policzki, spojrzał w okno powozu, sapnął, wreszcie ciągnął dalej:

– Sprawdziłem, kim jest szanowny pan Metz. Człowiek ów ma skłonność do pokera, a i nie odmawia towarzystwa panien, z którymi nie trzeba się wdawać w filozoficzne spory.

– Tak można powiedzieć o większości ludzi, którzy w tym mieście noszą spodnie i używają brzytwy – wtrącił Stach.

– Tak, to prawda – rzeł Rosjanin i odchrząknął. – Wracając do rzeczy, jestem więcej jak pewny, że ową cenną pamiątkę człowiek ten po prostu przegrał w karty, a teraz chce za wszelką cenę odzyskać. Miałem już kiedyś taką sprawę i wiem, że ta nie pachnie wcale ładniej. Czasami ludzie nie wiedzą, czym się zajmuje prywatny detektyw...

2011-09-09

Rower Prusa

Mam dwudziestoletni rower, tajwański, górski, chyba jeden z pierwszych w Polsce. Gdy zaraz po odebraniu wiozłem go pociągiem, ludzie pytali, co to jest. Dziś rowery górskie stanowią chyba z 80% wszystkich. A ja mam już dość pochylania się, spinania, dyszenia. Nie będę się kreował na sportowca. Dlatego wymieniłem kierownicę na miejską "holenderkę". I tak jest dobrze. Po drugie – właśnie skończyłem czytać Ze wspomnień cyklisty, zapomnianą nowelę Bolesława Prusa z 1902 roku. Czytam Prusa, by zbliżyć się do realiów przełomu wieku XIX i XX, co jest mi potrzebne do pisania drugiej części powieści Trzeci brzeg Styksu. Prus opisuje świetnie okolicę podwarszawską, choć całość naiwna jest i irytująca. Ale fragment jeden wpadł mi w oko: "Nie wiem, czy który z uczonych lub poetów zwrócił uwagę, że rower jest nie tylko istotą żyjącą, ale – bardzo wrażliwą, bardzo subtelną. Łączy on w sobie przymioty arabskiego konia i ptaka. Jest tak lekki, że prawie unosi się w powietrzu – czasie wyścigów okazuje szaloną ambicję – na równej drodze toczy się jak kula, na nierównej drży, na niepewnej chwieje się, pod górę wdrapuje się z trudnością, jak szlachetny rumak, którego zaprzągnięto do wozu. Ale za to z góry – leci na skrzydłach..."