2010-11-26

Pierwsza redakcja

Prace nad Ostatnim seansem nabierają tempa. Wczoraj odebrałem pierwszą redakcję. Z tej okazji mały fragmencik:

Tymon Nowak wstrzymał oddech. Do szumu w słuchawce dołączył odłos bicia jego własnego serca.

– Dobrze słyszałeś – rzekł przez ściśnięte gardło, by zaraz dodać hardo: – I co?

– I gówno. Myślałem, że ci na niej zależy.

Tymek nic nie odpowiedział.

– Jesteś tam? – zapytał tajemniczy rozmówca.

– No.

– To spójrz w okno.

Nowak podniósł wzrok, odsunął firankę, ale niczego szczególnego nie dostrzegł. W pewnym momencie pośród świateł, widocznych z okna zawsze, pojawiło się nowe, zielone. Mrugało miarowo.

– No i co? – rzucił do słuchawki aspirant.

– Lubisz kino?

– Co to ma do rzeczy?

– Jak lubisz, to chodź. Mają grać niezły thriller.

– Ale dokąd, kurwa?!

– Światło cię poprowadzi.

W słuchawce rozległ się przerywany sygnał. Nowak odłożył ją na miejsce, po czym wyłączył dyktafon. Spojrzał ponownie w okno. Światło nadal mrugało. Skąd płynęło? Jedyne, co znajdowało się w tym miejscu, była opuszczona rudera. Kilka razy nawet zastanawiał się, co się tam wcześniej znajdowało. Naraz przypomniał sobie rozmowę sprzed kilku dni, rozmowę z Kostkiem.

– Kino – powiedział na głos i zrobiło mu się zimno.

Walcząc z rękawami kurtki, zbiegł po schodach. W kilku susach pokonał podwórko i znalazł się na ulicy. Od razu dostrzegł dziurę w płocie, okalającym zdewastowaną budowlę, o której nie przez cały czas mieszkania we Włochach nie wiedział, że przed laty mieściła w sobie kino o nazwie "Olsztyn", a jeszcze wcześniej, przed wojną, kino "Ada". Czy ten telefon miał coś wspólnego z prowadzoną przez nich sprawą. I z Ewą?!

Ostrożnie przeszedł przez dziurę w drewnianym ogrodzeniu. Nogi od razy zapadły się w głęboki śnieg. Nie dostrzegł innych śladów. Idąc krokiem bociana, dotarł do głównych drzwi dawnego kina. Były uchylone. Pchnął je, nie dotykając klamki. Ustąpiły z dziwna jak na drzwi do rudery łatwością. Przed sobą widział nieprzeniknioną ciemność. Mimo to zrobił kolejny krok, po nim jeszcze jeden. Odruchowo dotknął łokciem boku, gdzie powinna znajdować się kabura, ale kość trafiła na próżnię.

Wtem poczuł nad sobą gwałtowny ruch powietrza. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, coś ciężkiego spadło mu na kark. Po chwili poczuł uderzenie czymś twardym w głowę. Film został zerwany.

2010-11-15

ZAiKS

Jedni go kochają, inni nienawidzą. Domyślam się, co musi czuć właściciel kawiarni czy zakładu fryzjerskiego, gdy pewnego pięknego dnia odwiedza go smutna pani, wyciąga legitymację i... No bo przecież za grające radio trzeba zapłacić, nie tylko abonament! Ja, na szczęście, jestem po tej drugiej stronie barykady. To znaczy nie chodzę i nie kontroluję, tylko raz do roku, zazwyczaj w pierwszych dniach listopada, udaję się z pielgrzymką do pałacyku przy ulicy Hipotecznej, gdzie bije cudowne źródełko. Miejsce to szczególne. Pracują tu miłe panie. Część z nich swego czasu powychodziła za mąż za takich właśnie jak ja tekściarzy czy kompozytorów, którzy przychodzili tu, by rejestrować utwory. Na obroty nie narzekały też nigdy okoliczne knajpki, gdzie twórcy ci przepijali od razu część dopiero co pobranych honorariów. Znajomy mówił mi kiedyś o pewnym capo di tutti capi ZAiKS-u. To gość, który miał swój sposób na to, by z tego dobrze żyć. Opowiadał, że trzeba znaleźć możliwie młodego... słonia w cyrku, skomponować muzykę, która zawsze będzie towarzyszyć wejściu zwierza na arenę. I tak przez dziesiątki lat, dwa seanse dziennie. Ja co prawda ze słonia nie żyję; to raptem dwie płyty i jedno demo. Ale zawsze uzbiera się na przysłowiowe waciki.

2010-11-02

Skończona!

Już. Ostatnia strona, ostatnie zdanie... I choć roboty jeszcze mnóstwo, a błędów sporo, to aż kusi, by się pochwalić, choćby w sieci. No to chodźmy!

Zza Wieży Dowódców powoli wychodziło słońce. Jeszcze nie ostre, jakim potrafi być w czas upalnego, pogodnego lata, a nabiegłe pulsującą czerwienią, bo i ledwie niecały kwadrans wcześniej dźwignęło się dopiero znad linii horyzontu – poszarpanej przez drzewa, wieże kościołów i sylwetki co wyższych budynków pobliskiego miasteczka Hohenstein. Poranna rosa srebrzyła się na zielonych, tu i ówdzie wypalonych słońcem czterdziestu morgach Tannenbergu. Jednak nie tylko za sprawą kropelek wody, ale i maleńkich kryształków lodu; ich żywot był co prawda krótki niczym mgnienie lub, co byłoby chyba lepszym porównaniem, karabinowy bitewny wystrzał, ale był faktem, bowiem, mimo że lato trwało w najlepsze, wyraźnie czuło się oddech nadchodzącej jesieni. Szczególnie sierpniowym rankiem.

Zbliżała się szósta rano. Piaszczystą, waską drogą między Tannenberg-Denkmal a stojącym trzysta metrów dalej cokołem z kamienną rzeźbą, przedstawiającą przyczajonego lwa z lewą łapą spoczywającą na kuli, przemieszczały się dwa kształty ludzkie. Dwóch mężczyzn, co można orzec nie tylko przy bliższej obserwacji, zmierzało średniej szybkości krokiem ku głównej bramie budowli i pozostawionemu przed nią czarnemu daimlerowi. Jeden z nich nosił mundur wysokiego oficera Wehrmachtu, drugi, nieco niższy i tęższy, jasny letni garnitur i słomkowy kapelusz. Chłodny wiatr niósł skądś zapach jeziora.

– Uprzedzając pańskie pytanie, majorze von Below – odezwał się cywil, a były to pierwsze słowa, jakie człowiek ów wydobył z siebie od kilku minut – wyjaśniam, że mój brat, Helmut, służył jak gefreiter w sto czterdziestym siódmym pułku piechoty i zginął podczas tamtej bitwy z armią Samsonowa. Nie miał nawet dwudziestu lat...

– Tak. Rozumiem – odpowiedział człowiek w mundurze koloru feldgrau, nie spojrzawszy jednak nawet na interlokutora; maszerował na sztywnych nogach, wyprostowany niczym struna, wzrok miał wbity w jeden punkt, najpewniej był to samochód, którym dostali się na miejsce.

– Pana nazwisko, majorze, też kojarzy mi się z tym miejscem... – nie odpuszczał cywil, nie spuszczając wzroku z towarzysza; mężczyzna drobił kroki i przy posągowym von Belowie wyglądał, delikatnie mówiąc, groteskowo.

– Zgadza się, inżynierze Schmidt. Mój stryj, generał Otto von Below, był jednym z dowódców w tej bitwie – odparł głucho oficer, by zaraz dodać, dużo głośniej i dobitniej: – Zwycięskiej bitwie, panie inżynierze. Zwycięskiej.

Dotarli do samochodu, nie odzywając się już do siebie. Weszli do środka, trzasnęły jednocześnie zamykanie drzwiczki. Szofer zapuścił silnik i pojazd potoczył się po żwirowej drodze, ku otwartej w tej samym samym momencie bramie. Chwilę później daimler zatrzymał się na okrągłym dziedzińcu Tannenberg-Denkmal. Przypadkowego obserwatora zapewne zdziwiłoby to posunięcie: tak krótką odległość można było przecież z powodzeniem pokonać piechotą, tym bardziej gdy obaj mężczyźni wcześniej opuścili auto.

W tym kraju i w tym czasie nie mogło jednak dziwić już nic...

Wiedzieli o tym aż za dobrze i inżynier Wilhelm Schmidt z berlińskiej pracowni architektonicznej Waltera i Johannes Krügerów, którzy byli twórcami tejże budowli, i major Joachim von Below, z naczelnego dowództwa. Przejechali zatem przez bramę w wieży, będącej jednocześnie strażnicą, śledziło ich kilka par czujnych oczu. Schmidt i von Below stawili się wczesnym rankiem w tym miejscu, aby dokonać ostatniej inspekcji miejsca, gdzie za dwa dni odbędą się uroczystości pogrzebowe.

Przed trzema dniami, drugiego sierpnia 1934 roku, zmarł prezydent Rzeszy, feldmarszałek Paul von Hindenburg...