2010-11-15

ZAiKS

Jedni go kochają, inni nienawidzą. Domyślam się, co musi czuć właściciel kawiarni czy zakładu fryzjerskiego, gdy pewnego pięknego dnia odwiedza go smutna pani, wyciąga legitymację i... No bo przecież za grające radio trzeba zapłacić, nie tylko abonament! Ja, na szczęście, jestem po tej drugiej stronie barykady. To znaczy nie chodzę i nie kontroluję, tylko raz do roku, zazwyczaj w pierwszych dniach listopada, udaję się z pielgrzymką do pałacyku przy ulicy Hipotecznej, gdzie bije cudowne źródełko. Miejsce to szczególne. Pracują tu miłe panie. Część z nich swego czasu powychodziła za mąż za takich właśnie jak ja tekściarzy czy kompozytorów, którzy przychodzili tu, by rejestrować utwory. Na obroty nie narzekały też nigdy okoliczne knajpki, gdzie twórcy ci przepijali od razu część dopiero co pobranych honorariów. Znajomy mówił mi kiedyś o pewnym capo di tutti capi ZAiKS-u. To gość, który miał swój sposób na to, by z tego dobrze żyć. Opowiadał, że trzeba znaleźć możliwie młodego... słonia w cyrku, skomponować muzykę, która zawsze będzie towarzyszyć wejściu zwierza na arenę. I tak przez dziesiątki lat, dwa seanse dziennie. Ja co prawda ze słonia nie żyję; to raptem dwie płyty i jedno demo. Ale zawsze uzbiera się na przysłowiowe waciki.