2014-07-10

Ze współfinansowaniem

Właśnie pogadaliśmy sobie trochę na FB na temat wydawnictw, które oferują wydanie ze współfinansowaniem. Nazywa się to self-publishing. Nie ma znaczenia, że przyniosłeś gniota. Zapłacisz – wydadzą ci. Oczywiście odpowiedzą, że to coś wspaniałego. I jeszcze obiecują, że będą książkę dystrybuować, promować etc! Gdzieś przeczytałem, że pewna panna chcąca zaistnieć jako autorka (vide: wpis sprzed dwóch dni), szuka na debiut pieniędzy na specjalnej stronie, gdzie można się na ten czy inny projekt zrzucać. Potrzebuje 7 tysięcy złotych. Co ja na to? Przede wszystkim nie dam. Po drugie, cóż. Problem tych wszystkich autorów, którzy bardzo, bardzo chcieliby zobaczyć swój tekst w formie pachnącej farbą drukarską książki, polega na: a) braku cierpliwości. Ja wydawcy debiutanckiej Wrzawy szukałem aż 4 lata. Po drodze zmieniałem, skracałem, dopisywałem. Gdy zmarły niedawno Marek Nowakowski zmył mi głowę za to, co mu dałem do przeczytania, czułem się jak zbity pies. Przez cały wieczór jeździłem rozklekotanym ikarusem po Siekierkach i myślałem, co zmienić. Wydawcę znalazłem pod 2 latach od tamtej chwili. Skłamałbym, gdybym po drodze nie myślał o wydaniu samemu. Na szczęście tak się nie stało. Powód b) autorzy przynoszą gówniane teksty; należy jednak wziąć poprawkę na to, że w większości wydawnictw nawet nie otworzą wydruku z powieścią ani pliku w komputerze. Może to być więc arcydzieło. Zatem – błędne koło. Co ma więc zrobić biedny debiutant (nie tylko zresztą debiutant; wielu autorów z dorobkiem ma podobne kłopoty)? Czekać? Wydawać samemu? Iść z pieniędzmi do takiej właśnie oficyny? A może zająć się rzeźbą w mydle, malarstwem sztalugowym, zacząć śpiewać na starówce? Trudna sprawa. Ja bym jednak szukał dalej, normalnego wydawnictwa, które płaci, a nie każe płacić. Bo gdy książka już się ukaże, na sto procent pojawią się głosy: o, nie chcieli go nigdzie wydać, to zapłacił. Temat jest obszerny, ale, przepraszam, już mnie łeb od tego rozbolał, więc zakończmy.