Właściwie miałem tego posta napisać kilka dni temu, 2 stycznia. Ta data kojarzy mi się z moim współlokatorem z internatu Ogólnokształcącego Liceum Wojskowego, Januszem W., który kiedyś tak zabalował w Sylwestra, że obudził się o 7 rano, owszem, ale 2 stycznia właśnie. Przy okazji miałem zamiar ponarzekać trochę na kondycję bohaterów Fabryki frajerów. Na to, że nasza strona www nie działa i nic się w tej sprawie nie dzieje. Że profil na fejsie jest, owszem, ale nikt na nim nic nie pisze. Szkołę tę ukończyło pół tysiąca ludzi. I nic. Gdzie są, co robią? Wiemy tylko o niektórych, powiedzmy o co dziesiątym. O większości z klasy – prawie wszystko. Niemal wszystkie sms-y z życzeniami świątecznymi są od nich (przy okazji wybaczcie, że nie odwzajemniam się tym samym). Czasem jakieś piwko w centrum Warszawy, czasem jakaś mocna nominacja zrobi na nas wrażenie. Wciąż czekamy na pierwsze wężyki i lampasy generalskie. Ale latka płyną i z każdą chwilą oddalamy się od siebie. Każdy ciągnie w swoją stronę, bo praca, bo dzieci coraz większe, bo kredyt, który też nie chce się jakoś zmniejszyć. A ja zastanawiam się, czy jedną powieścią wyczerpałem temat. Pewnie zebrałoby się drugie tyle wspomnień, anegdot, opowieści. I tu chciałbym przywołać, zresztą już po raz kolejny, postać Rafała Sochy, który niedawno wydał (w tym samym wydawnictwie, w którym wyszła Fabryka…) powieść Jak zostałem bażantem. To wspomnienia ze Szkoły Podchorążych Rezerwy. To nie pierwsza pozycja tego autora na ten temat. Jest więc Rękawica koloru khaki, SPR, Uwaga! Po sygnale wydanie broni. Skoro pół roku (zakładam, że tyle) w SPR zaowocowało u pana Rafała tyloma książkami, ile powinienem napisać ja po czterech latach? Czyżby kolejny bohater, którego stworzę, miał mieć życiorysie epizod z Leśnej 1? Niewykluczone, że tak będzie.