Muszę to przyznać: są dwie osoby, dzięki którym przerzuciłem się z poezji na prozę, na szczęście. Jako drugi pojawił się Piotr Giedrowicz, autor jednej na razie wydanej książki Bessa-Lala. A kto był pierwszy? Manuela Gretkowska. Pamiętam, jak siedziałem na skwerku przez iławskim liceum i czytałem Kabaret metafizyczny, a może to był Tarot paryski. Nieważne. Była wiosna 1996 roku, patrzyłem na licealistów wychodzących ze szkoły i myślałem, że fajnie by było tu po studiach, czyli od września, pracować. Z drugiej strony jednak fajnie byłoby także wyjechać stąd w pi…u, choćby właśnie do Paryża. Dziwna to była proza, ale mocna, mimo że pisała to kobieta. Potem, już w Warszawie, sięgałem po wszystko, co napisała. Aż przegięła Polką. Od tamtej pory nic Gretkowskiej nie czytałem.
Jakiś czas temu rzucił mi się w oczy wywiad z reżyserem Andrzejem Żuławskim, chyba sprzed 6 lat. Mocny, ciekawy, prawdziwy do bólu. Chciałem więcej. No i z tego chcenia narodziła się potrzeba przeczytania powieści Trans. Książka to nienowa, ale to znów Gretkowska taka jak kiedyś. Opowiada o romansie z Laskim, czyli Żuławskim właśnie, czyli wydarzeniach sprzed lat już 20. Płyny ustrojowe płyną szeroką strugą, mamy wspaniały Paryż, mamy małżeństwo z Michalskim, początki transformacji w Polsce, no i ów romans nad romanse z człowiekiem nieprzewidywalnym, dzikim, kobietożercą. Dla mnie bomba!