Była środa, czwarty października, świętego Franciszka. Przed kamienicą przy Piotrkowskiej 30 zatrzymała się dorożka. Wyskoczył z niej jegomość w średnim wieku. I od razu pośliznął się na mokrym bruku, deszcz bowiem padał w Łodzi przez całą noc. Na szczęście mężczyźnie udało się zachować równowagę. Zapłacił fiakrowi, spojrzał na drzwi cukierni.
– Ostatnia nadzieja – mruknął pod wąsem, po czym ruszył ku wejściu.
Ledwo przekroczył próg lokalu braci Rau, uderzył go gwar rozmów i tytoniowy dym, tak gęsty i gryzący, że aż chwycił się za piersi. Przystanął, odruchowo szukając prawą ręką oparcia, ale dłoń nie trafiła na nic. Zamrugał powiekami. Po chwili przez zmrużone oczy usiłował cokolwiek dostrzec w głębi lokalu.
– Pan życzy stolik? – usłyszał głos, który wydał mu się podobny do rechotu żaby.
Sekundę później stanął przed nim marker.
– Stolik dla pana? – powtórzył na wypadek, gdyby tamten nie dosłyszał pytania, harmider nie cichł bowiem ani na chwilę.
– Tak – odparł gość, by dodać, ubiegając kolejne pytanie: – Dla jednej osoby…
(z pisanej powieści)
(z pisanej powieści)