17 czerwca 1983 roku drugi zawał serca powalił poetę niezwykłego, poetę prywatnego, Mirona Białoszewskiego. Chciał dalej żyć, leczył się, ale bez skutku. Bohater wielu opowieści, wspomnień, plotek – przez całe życie egzystował tak, jak chciał. Nie dał się zabić podczas powstania warszawskiego, choć to jego pokolenie walczyło i ginęło. Nie założył nigdy rodziny, bo wolał mężczyzn. Wreszcie nigdy chyba nie będzie do końca zrozumiany. Tak bowiem nie pisał nikt, tak jak on żył i żyje mało kto, bo to jazda na krawędzi. Nie jeść, palić. Nie wychodzić z domu, znikać, by po jakimś czasie cudownie się odnaleźć. Jakiś czas temu pochwaliłem się tutaj książką Białoszewskiego z wierszem-dedykacją. Książką, którą ktoś wyrzucił. Tyle po nas zostaje. Tak mało i tak dużo.