Przedwczoraj na Uniwersytecie Warszawskim banda zamaskowanych osobników usiłowała wedrzeć się na wykład. Te mury widziały już kiedyś podobne sceny. Mam nadzieję, że nie grozi nam powtórka z historii. Pisałem o tym niedawno:
Otoczyli nas, mnie i leżącego w śniegu chłopaka. Już jeden stuknął się lagą w otwartą dłoń. Musiała go bardzo świerzbić ta ręka.
– No to się doigrałeś – syknął, patrząc na mnie bykiem; wyglądał mi na takiego, co wydaje polecenia, decyduje: „bić i kopać” lub tylko „kopać”.
Przez pierścień, który mógł mieć średnicę dziesięciu metrów, przedarł się drugi z żydowskich studentów, ten z teczką, przy pomocy której próbował się bronić. Miał szansę uciec, ale nie zrobił tego. To jednak odrobinę tylko poprawiło rachunek na naszą korzyść.
– Bronisz Żydków? – stwierdził bardziej niż zapytał przywódca grupy korporantów.
– Nie twoja rzecz – odburknąłem.
– Mylisz się, moja.
– Tak?
– Owszem. To my decydujemy, kto będzie wchodził na uniwersytet i gdzie będzie siedział na wykładach. Każdy Żyd ma wpisane w indeksie swoje miejsce…
– Nie jesteśmy na wykładzie – zauważyłem przytomnie.
– Ja cię go chyba kojarzę – wtrącił się inny z „tych lepszych”, po czym rzekł do szefa. – To chyba on pomógł uciec tej wszy, Mendelssohnowi. Pamiętasz, Roman?
– Tak – potwierdził chłopak nazwany Romanem. – Wciągnął go do tramwaju.