… urodził się Mikołaj Kopernik, jeden z bohaterów powieści Ornat z krwi, której premiera już latem. Z tej okazji fragment, jeszcze przed redakcją.
Szpital Świętego Ducha znajdował się o kilka minut marszu na wschód. Jak każdego dnia, tak i dzisiaj przed drzwiami budynku tłoczyli się ludzie. Chromi, pół ślepi, pokryci wrzodami, ranni w jakiejś potyczce, awanturze czy przy pracy, owinięci w szmaty za sprawą bolących zębów, niedomagający w inny sposób – wszyscy szukali pomocy u tego, co wiedzę medyczną posiadł aż w dalekiej Italii, w mieście Padwie.
Lekarz kapitulny wkładał w swoją pracę wiele serca i wiele mądrości, w dodatku wciąż posiłkując się radami zawartymi w kilku opasłych księgach. Nie zawsze jednak potrafił ulżyć w cierpieniach, co jednak nie powstrzymywało okolicznej ludności przed poszukiwaniem pomocy właśnie na fromborskim Katedralnym Wzgórzu.
Andrzej jeszcze nie doszedł do drzwi, a już zauważył poruszenie, jakie wywołał wśród pacjentów oczekujących na spotkanie z medykiem. Szepty, trącanie się łokciami, spojrzenia, w których obawa mieszała się z odrazą. Już stojący najbliżej, bardziej ze strachu niż życzliwości, jęli się rozstępować, by przepuścić oszpeconego okrutnie przybysza.
– Nieczysty – rozległ się czyjś głos, co zabrzmiało jak ostrzegawczy dzwonek, ponaglający nieruchawych, przekonujący wątpiących.
– Ludzie, ja tylko... – jęknął i tchu mu zabrakło.
Nie próbując nawet prostować nieporozumienia, szpital nie był wszak leprozorium, Andrzej narzucił na głowę kaptur, mimo że dzień zrobił się dość ciepły, i ruszył szerokim szpalerem. Starał się unikać wzroku stojących po bokach, co było rzeczą łatwą – mało kto bowiem odważył się spojrzeć w oczy chorego, jakby w obawie, że i w ten sposób zarazi się nieuleczalną chorobą.
Ktoś jęknął na straszny widok, ktoś przeżegnał się dyskretnie, inny ręką zakrył oczy zaciekawionemu dziecku. Współczuli mu, nienawidząc. Nienawidzili, obawiając się. Wielu z trwogą albo wręcz przeciwnie – z ulgą popatrywało na własne blizny, rany, znamiona.
Po kilku chwilach przybysz stał samotnie przed drzwiami izby, w której przyjmował doktor. Oto wychodziła z niej jakaś kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku; tak poruszona, że nie zwróciła uwagi na stojącego przed nią mężczyznę w kapturze.
– Wejdźcie, wejdźcie śmiało – dobiegł z głębi izby głos, na którego dźwięk serce Andrzeja zabiło żywiej.
– Niech będzie pochwalony – rzekł, wchodząc do pomieszczenia.
– Na wieki wieków – odpowiedział siedzący za dużym, dębowym stołem doktor, by od razu przystąpić do rzeczy. – Co dolega?
Przybysz powoli zdjął z głowy kaptur podróżnego płaszcza. Nie doczekawszy się odpowiedzi, medyk podniósł wzrok.
– Andrzej?
– Mikołaj!