Kolejny etap prac nad czymś, co duże, zupełnie inne niż wszystko dotąd, co poza cyklami i wymarzone od dawna, już za mną. Teraz, jak ser, do dojrzewalni. Jak piwo – do kadzi, koniecznie otwartej. A kończyć się będzie tak lub podobnie:
Zanim Alek się spostrzegł, cały sowiecki oddział rozpłynął się w powietrzu. Został tylko człowiek w płaszczu i dwóch żołnierzy.
– Idziemy – rzucił jeden z nich, wąsaty.
Ruszyli leśną drogą, Alek pierwszy, za nim dwóch sołdatów, na końcu cywil, najpewniej najstarszy pośród nich stopniem. Jeden z żołnierzy zaczął pogwizdywać, ale zwierzchnik uciszył go jednym burknięciem. Drugi zapalił papierosa, nie wzbudzając już sprzeciwu. No, może poza Alkiem, który w życiu nie wąchał takiego smrodu.
Kiedy sołdaci zaczęli rozmawiać między sobą po rosyjsku, a Alek uświadomił sobie, że to przecież niemożliwe, żeby przekroczył nieświadomie granicę. I że nie on był teraz intruzem, tylko ci trzej. I tamci, którzy pewnie nadal kryli się w lesie.
Tylko co powinien teraz zrobić? Wołać pomocy? Przecież w tej wsi na końcu świata nie było nawet jednego policjanta!
Po kilku chwilach las zaczął rzednąć, po lewej stronie pojawiły się jasne plamy. To było jezioro. Alek gwałtownym szarpnięciem runął w bok, pomiędzy rzadkie krzaki.
– Stoj! – krzyknęli za nim.