Kochany i dopieszczony przez jednych, wychujany przez innych – kończę ten szczególny rok. Szczególny w życiu, wszak skończyło się lat 40, i szczególny w twórczości. W ciągu tych dwunastu miesięcy napisałem tu przecież więcej postów niż w ciągu trzech lat ubiegłych, razem wziętych! I nie były to wpisy, co zjadłem na śniadanie. Działo się wiele, nawet bardzo wiele. I raczej dobrze. Nie udało mi się skończyć przed sylwestrem powieści, nad którą pracuję od początku kwietnia, robota była co raz przerywana, głównie dla cyzelowania rzeczy wcześniejszych. Ale jesteśmy na finiszu. Krótki fragment, świeży, bo z piątku, związany ze zdjęciem, które ilustruje wpis. Wyobraźmy sobie, że nie ma tych budynków w górnej części zdjęcia…
Po drodze nikogo nie spotkaliśmy; szczytem moich marzeń był w tym momencie widok wspinającego się po schodach malarza albo jego żony. Ale nie. Okres wyludnienia kamienicy przy Brackiej trwał w najlepsze. Biuro, Łazienki i tak dalej. Potwierdzało się, że bezrobotny nie ma czego szukać pod tym adresem. Co najdziwniejsze, z każdym pokonanym piętrem obojętniałem na to, co się ze mną stanie, jak i kiedy.
– Stróż nie zamiótł. Chyba wypity – rzekł komisarz, gdy przechodziliśmy z jednego podwórka na drugie.
– Coś pan o tym wie? – zapytałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi.
Zakładałem, że nie mam już wycelowanej w plecy broni, co oczywiście nie oznaczało, że nadal nie byłem celem.
Dotarliśmy do ulicy. Tam stał samochód. Nie, na pewno nie było go tutaj, gdy wchodziłem. Komisarz otworzył przede mną tylne drzwiczki.
– Właź – burknął.
Wszedłem. W środku nie było nikogo, co już mnie nie zdziwiło. Huk zamykanych drzwi. Chwilę potem zwalista sylwetka wypełniła ponad połowę przedniej szyby samochodu. Siepacz uruchomił silnik i ruszyliśmy Bracką. Nie obejrzał się nawet. Tak był pewien zdobyczy.