Skończyłem, a to oznacza, że Stanisław Berg znów wpakuje się w kabałę...
Wizytę u zleceniodawcy, mimo iż z góry wiedział, że będzie co najmniej nieprzyjemna, Stanisław Berg postanowił odbyć jeszcze tego samego dnia. Wolał mieć to już za sobą.
Widział w tym także sposób na otrząśnięcie się z marazmu i stanu odrętwienia, w którym tkwił od kilku dni. Katzenjammer był już odległym wspomnieniem, ale z psychiką było nie za dobrze. Sposobem na to było zajęcie czymś umysłu. Na przykład nową sprawą, choćby była błaha, a nawet głupia.
Tak, to doskonały sposób: zająć się pracą! – pomyślał. Pod warunkiem wszak, że znów nie wpadnie mu w ręce jaki „Kuryer”, a w nim wieści z Warszawy.
Przez chwilę pomyślał jeszcze Berg o towarzyszu, z którym narzekał na świat cały. O Stanisławie Przybyszewskim. Miał nadzieję, że tamten bezpiecznie dotarł wczoraj do hotelu. Może już nawet wyjechał z Łodzi, wszak zmierzał w interesach do Krakowa.
Ciekawe, czy jeszcze kiedyś przyjdzie nam się spotkać? – zastanawiał się.
Myśl ta pociągnęła za sobą następne, choćby te o talenta Berga. Nie pisywał on poematów ani powieści, nie grał na żadnym instrumencie ani nie śpiewał. Nie malował obrazów. Jedynym, co chyba potrafił i co sprawiło mu jako taką przyjemność, było podszywanie się od czasu do czasu pod kogoś innego – a to zawsze w szlachetnym celu. Nawet słabości miał pan Stach mało artystyczne. Wolał piwo niż mocne alkohole (kto wie, jak zakończyłby się eksperyment z absyntem gdyby nie pojawienie się przyjaciół), nawet palić nie potrafił…
Na placu przed dworcem fabrycznym złapał dorożkę i kazał zawieźć się pod podany mu przez Riepina adres.