2010-12-22

Początek

Klasyk powiedział, że prawdziwego mężczyznę poznajemy nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy. Ja lubię te chwile, gdy zaczynam, na równi z tymi, kiedy zapisuję ostatnie zdanie czy słowo. W takim razie kilka zdań z początku nowej rzeczy, świeżych, jeszcze zupełnie nie obrobionych, szczerych za to:
Tego wieczora słońce zachodzące nad Retkinią i Polesiem przypominało wielką, pulsującą kulę ognia, który w parę chwil potrafi strawić kolejną upadającą fabrykę, a wraz z nią i ludzkie marzenie o potędze, władzy, a może nawet, kto wie, szczęściu. Wciąż jednak było to tylko słońce – jeszcze zimowe, bo w kalendarzach nadal był luty, jeszcze jakby nieśmiałe, niezdecydowane, bo i przedwcześnie opuszczające tę część świata i ten jej fragment niewielki – dla jednych umiłowany i wyczekany, dla innych wciąż obcy i przeklęty.

Dzień kończył się też jak zwykle, jak dobiegł kresu wczoraj i najpewniej odejdzie w niebyt jutro: głosem setek fabrycznych świstawek, odgwizdujących zgodnie koniec dniówki, tupotem, a może raczej chlupotem tysięcy par lichych robotniczych drapoków na pokrytym błotem bruku wąskich, przecinających się bez końca ulic, tudzież szmerem prowadzących półgłosem rozmów, tu i ówdzie głośniejszych wyrzekań na zły los, który odczarować trudno, właściwie to chyba nie sposób, a może i nie warto.

– Idziesz, Franek, z nami na piwo? – pytał robotnik robotnika, pracownik farbiarni tego, co cały dzień, od bladego świtu, spędzał przy ładowaniu bel bawełny na ogromne platformy.

– Nie. Nie mogę – brzmiała odpowiedź cicha, wręcz ledwo słyszalna.

– Dajcie żesz spokój chłopinie. Widzicie, że majster mu tak plecy obił, że ledwo idzie.

– Może jutro. Może... Przecież lubię piwo...

No i ogniowi, temu prawdziwemu, niszczycielskiemu, też nikt by się nie zdziwił, choć pożary w mieście Łodzi, za które zgodnie winiono zawsze przypadek, mrugając przy tym znacząco okiem, wybuchały zazwyczaj ciemną nocą...

W pałacu Neumannów u zbiegu ulic Kaletniczej i Zachodniej od wczesnego popołudnia, właściwie już od obiadu trwało żywe poruszenie, choć każdy, kto w ostatnich godzinach spojrzałby na Annę Karolinę Neumann, najstarszą córkę Friedricha, znanego w całym mieście i poza jego granicami właściciela sześciu fabryk włókienniczych, i jego żony Gudrun, stwierdziłby bez wahania, że ma do czynienia z gorączką, a przez to być może z grypą lub jakąś inną groźną chorobą, kto wie, czy nie tropikalną.