2010-08-02

Warszawa, 2 sierpnia 1944 roku

Niedaleki huk wybuchu wstrząsnął powietrzem. Wciąż nie potrafili się przyzwyczaić do odgłosów, przy których grzmoty podczas burzy to ledwie szept. Ktoś krzyknął – i nie była to dziewczyna, inny zaklął i splunął pod nogi, w kałużę po niedawnym deszczu, za co zresztą zaraz przeprosił. Jeszcze, dobrze wychowani, pamiętający świetnie szkołę, zwracali uwagę na takie szczegóły, konwenanse: u jednego objawiało się to tym, że przeszkadzała mu przybrudzona kurzem marynarka, osuwająca się wciąż z ramienia biało-czerwona opaska; inny nie potrafił się powstrzymać od podania ręki nieznajomej dziewczynie, aby jej pomóc w pokonaniu jakiej przeszkody, dziury w murze. Jeszcze...

– Dobra, może teraz się uda – rzucił do pozostałych Józef Dziduch, ponownie podnosząc do oczu aparat marki Leica. – Możecie się nie ruszać, panowie szlachta? – fuknął trochę gniewnie, trochę żartem.

– Rób, brachu, nie mamy czasu! – odkrzyknął Kazimierski, zastygając w bezruchu; przed sekundą zdążył jeszcze poprawić biało-czerwoną opaskę i węzeł krawata.

– A gdzieś ci się spieszy? – mruknął pod nosem Bronek Konopczyński.

Dziduch włączył samowyzwalacz, położył ostrożnie aparat na parapecie okna na parterze kamienicy przy Bielańskiej, po czym szybko podbiegł do pozostałych. Nie usłyszeli szczęknięcia mechanizmu, nie tylko przez kolejny wybuch, już trochę dalszy od poprzedniego, i poszczekiwanie karabinu maszynowego – co, już to wiedzieli, było tylko skromną przygrywką do tej zupełnie nowej symfonii miasta. Trzeba było też uwierzyć aparatowi "na słowo", że wykonał swoje zadanie i zarejestrował tę chwilę, jakże inną od tych wcześniejszych w ich życiu...

Dochodziła szósta rano, środa. Od kilkunastu godzin Stanisław Kazimierski, Józef Dziduch i Bronisław Konopczyński, trzej przyjaciele i jednocześnie nastoletni żołnierze Batalionu "Parasol" Zgrupowania "Radosław" Armii Krajowej, żołnierze bez broni, którym, niestety, w dodatku nie udało się dotrzeć wczoraj przed siedemnastą na miejsce zbiórki (Konopczyński tylko w kółko powtarzał, że Pług i Mirski, dowódcy batalionu i plutonu, nogi z dupy im powyrywają, tego można być pewnym! Jeden będzie trzymał, drugi ciągnął – wyjaśniał obrazowo), nie uśmiechali się do zdjęcia, sprawiali wrażenie niewyspanych (pierwsza noc poza domem, nie we własnym łóżku tylko pokotem na podłodze w pierwszym lepszym mieszkaniu w okolicach placu Bankowego, gdzie szczęśliwiec załapał się na kawałek dywanu; w dodatku jakiś nieznajomy grubas chrapał tak, że ściany drżały), ale tak naprawdę byli bardzo poważni i skupieni. Mimo że od kilkunastu godzin żyli w nowym, zupełnie innym świecie. W świecie bez ulicznych łapanek i egzekucji, tak na ulicach, jak w Palmirach, walenia w drzwi mieszkań nad ranem, zatrzaskiwania drzwi cel na Pawiaku, krzyku katowanych na Szucha, wywózek na robotu do Niemiec, głodu, upodlenia, beznadziei. Bez terroru. Serca chłopaków, jak chyba nigdy wcześniej, wypełniała euforia pomieszana z gniewem i rządzą odwetu.

Od strony Teatru Wielkiego dał się wyczuć jakiś ruch, poprzedzony przez odgłos kroków. Stanisław Kazimierski wykazał się refleksem.

– Baczność! – krzyknął.

Nie ustalali co prawda, że będzie ich dowódcą, nikt jednak nie zaprotestował; tym bardziej że Staszek nie pomylił się. Szedł do nich, sadząc długie kroki, odziany w czarną marynarkę, bryczesy i lśniące buty oficerki dowódca oddziału, do którego udało im się podłączyć w nadziei szybkiego zdobycia broni, a w perspektywie także i dołączenia do swoich. Towarzyszyło mu kilku innych ludzi, jeden z nich miał na sobie przedwojenny mundur z dystynkcjami sierżanta, inny płaszcz przeciwdeszczowy związany szerokim, skórzanym pasem z takąż kaburą; ciekawe, czy pełną? – zastanawiał się pewnie niejeden z młodych powstańców...

(z powieści Złota aralia)