2010-01-12

Marina

Recenzje, które napisałem do lutowego i marcowego numeru “Bluszcza”, ośmieliły mnie nieco. I nie chodzi o to, żeby oceniać, a zachęcać. Poziom czytelnictwa jest bowiem wciąż tak niski, że nie można inaczej. Nie mogę jednak nie przestrzec przed pewną pozycją. Carlos Ruiz Zafon, Hiszpan, autor Cienia wiatru i Gry anioła. Teraz powrócił na polski rynek powieścią Marina. Pojawienie się okładki w wytrynie Empiku pod koniec ubiegłego roku spowodowało u mnie żywsze bicie serca. Do myślenia nie dała nawet dwa razy mniejsza objętość pozycji. Od razu rzuciłem się na Marinę i... no właśnie. Lata 80. Bohater książki, 15-letni Oscar, wychowuje się w internacie. Pewnego dnia w jednym z zaniedbanych domów w sąsiedztwe poznaje tytułową Marinę, niemal rówieśnicę. Para zaczyna pełne niebezpieczeństw peregrynacje po ulicach, domach, cmentarzach, ale i podziemiach Barcelony – magicznego miasta, znanego z dwóch wcześniejszych powieści Zafona. Wraz z parą poznajemy niesamowitą historię niejakiego Kolvenika. I wszystko by było w porządku, histpria całkiem ciekawa i zajmująca, gdyby nie język. Koszmarny. Język z pamiętnika nastolatki, najeżony wręcz przymiotnikami i porównaniami z zeszytu do języka ojczystego średnio rozgarniętego ucznia gimnazjum! Rozumiem, że bohaterem-narratorem jest młody chłopak, ale stylizacja ma przecież swoje granice. Oscar ma się za niemal dorosłego, mikrobusa. Trochę podobnie irytował bohater Madame – wszystkowiedzący buc z Żoliborza, choć Liberze udało się mimo to stworzyć powieść bardzo dobrą. Jedynych kilka chwil oddechu w Marinie dają tu partie narracyjne innych osób. Wtedy wraca stary dobry Zafon. Nie wiem, gdzie szukać problemu. Może to być też kwestia tłumaczenia... Carlos Ruiz Zafon napisał Marinę w wieku 30 lat i sam we wstępie do książki przyznaje się, że jest to jego ulubiona powieść, którą darzy niezwykłym sentymentem. Według mnie to tylko nędzne, niewprawne próby prozatorskie, nieudane dzieło pisane na kolanie, które nie jest kwitem z pralni z podpisem Zafona, więc wydawnictwo Muza postanowiła namuchać ją sztucznie (vide: skład!) i wcisnąć czytelnikom w nadziei, że ci rzucą się na nie, żądni przeżyć, które dały im dwie wcześniejsze książki. I udało się, niestety, choć nie ma wątpliwości, że to wtopa. I w sumie dobrze, że taka krótka to książka. Mniej się trzeba było męczyć.