2014-09-05

To może jeszcze mały fragment…

… mojego Autoportretu z samowarem, jeszcze przed ostatnią autokorektą i pierwszą redakcją:

Był piąty września, piąty dzień wojny. Antoni dotarł na skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, bo trafiła się okazja podwiezienia. Szofer, który jechał dalej na Saską Kępę, opowiadał o dantejskich scenach, które działy się na drogach prowadzących z Warszawy, o nalotach i trupach leżących wszędzie.
– Uważaj pan na siebie – rzucił w stronę pasażera, gdy ten postawił stopy na krawężniku.
– Da się zrobić. – Chłopak zrobił chwacką minę.
Była to jednak, jak to się mówiło, dobra mina do złej gry.
Furgonetka ruszyła w stronę drugiego brzegu rzeki. 
Antoni rozejrzał się dookoła. I przypomniał sobie pewien wiosenny dzień sprzed ponad roku. To właśnie tutaj, przy Banku Gospodarstwa Krajowego, wyskoczył z tramwaju. Kilkadziesiąt metrów dalej, przed wejściem do Muzeum Narodowego czekała na niego dziewczyna, z którą się umówił telefonicznie. Justyna Tarnawska.
Westchnął na wspomnienie tamtych chwil. W tej samej chwili przyszedł mu do głowy iście szatański pomysł.
– Przecież mnie za to nie zabiją – mruknął sam do siebie, po czym skierował kroki w stronę budynków muzeum. 
Pewnie jest zamknięte – przeszło mu przez myśl, ale mimo to szedł dalej.
O dziwo, drzwi budynku okazały się otwarte. 
Antoni wszedł do środka. W hallu trwało gorączkowe poruszenie: jacyś ludzie, mężczyźni i kobiety, najpewniej pracownicy placówki, biegali we wszystkie strony. W rękach trzymali obrazy i rzeźby, te większe dźwigano parami albo nawet we czwórkę. Tu i ówdzie mignął harcerski mundur. 
Nie można było mieć wątpliwości – ratowano bezcenne zbiory.