Była Wielka Sobota 1892 roku. Zegar na wschodniej wieży neorenesansowego budynku dworca wskazywał punktualnie godzinę pierwszą po południu. A to oznaczało, że do odjazdu pociągu do Łodzi pozostało dokładnie siedem minut.
Dwaj mężczyźni w średnim wieku, ubrani wedle najnowszej angielskiej mody i siedzący przy stoliku w barze klasy pierwszej, zdawali jednak w ogóle się tym nie przejmować. W spokoju sączyli herbatę i rozmawiali półgłosem. Nie zwrócili też większej uwagi na pojawienie się przy nich zaaferowanego bagażowego, któremu najpewniej powierzyli wcześniej swoje walizki.
– Izwinicie... – zwrócił się do nich człowieczek.
Jeden z mężczyzn, o kilka lat starszy od swojego towarzysza, z niechęcią przerwał rozmowę i popatrzył koso na bagażowego.
– Mów po ludzku – warknął, w dodatku niezbyt głośno, a mimo to jego polszczyznę można było określić jako najczystszą.
– Pojezd... To znaczy chciał powiedzieć, że pociąg zaraz odjeżdża, miłościwy panie. Pociąg do miasta Łodzi. Za sześć minut... – wydukał kolejarz, czerwieniąc się przy tym.
– Miłościwi panowie to nie tutaj. Następne drzwi – zaśmiał się drugi z mężczyzn, by zaraz dodać, patrząc na kamrata: – My jesteśmy prości inżynierowie.
Inżynierowie wyjadą z Dworca Wiedeńskiego i dojadą do Łodzi w pierwszej połowie przyszłego roku, a wszystko dzięki temu, że właśnie podpisałem umowę na wydanie thrillera Trzeci brzeg Styksu z poznańskim Domem Wydawniczym REBIS. Wielka sprawa i wielkie wyzwanie.