Dzień kończył się też jak zwykle, jak dobiegł kresu wczoraj i najpewniej odejdzie w niebyt jutro: głosem setek fabrycznych świstawek, odgwizdujących zgodnie koniec dniówki, tupotem, a może raczej chlupotem tysięcy par lichych robotniczych drapoków na pokrytym błotem bruku wąskich, przecinających się bez końca ulic, tudzież szmerem prowadzących półgłosem rozmów, tu i ówdzie głośniejszych wyrzekań na zły los, który odczarować trudno, właściwie to chyba nie sposób, a może i nie warto.
– Idziesz, Franek, z nami na piwo? – pytał robotnik robotnika, pracownik farbiarni tego, co cały dzień, od bladego świtu, spędzał przy ładowaniu bel bawełny na ogromne platformy.
– Nie. Nie mogę – brzmiała odpowiedź cicha, wręcz ledwo słyszalna.
– Dajcie żesz spokój chłopinie. Widzicie, że majster mu tak plecy obił, że ledwo idzie.
– Może jutro. Może... Przecież lubię piwo...
No i ogniowi, temu prawdziwemu, niszczycielskiemu, też nikt by się nie zdziwił, choć pożary w mieście Łodzi, za które zgodnie winiono zawsze przypadek, mrugając przy tym znacząco okiem, wybuchały zazwyczaj ciemną nocą...
W pałacu Neumannów u zbiegu ulic Kaletniczej i Zachodniej od wczesnego popołudnia, właściwie już od obiadu trwało żywe poruszenie, choć każdy, kto w ostatnich godzinach spojrzałby na Annę Karolinę Neumann, najstarszą córkę Friedricha, znanego w całym mieście i poza jego granicami właściciela sześciu fabryk włókienniczych, i jego żony Gudrun, stwierdziłby bez wahania, że ma do czynienia z gorączką, a przez to być może z grypą lub jakąś inną groźną chorobą, kto wie, czy nie tropikalną.