2010-08-20

Jerzy Ignaciuk 1951-2000

Z pewnym poślizgiem, ale za to szczerze. Trzy tygodnie temu minęła 10. rocznica śmierci olsztyńskiego pisarza, Jerzego Ignaciuka. Latem 2000 roku byłem w mieście przejazdem, znajoma brała ślub kościele NSPJ i tam właśnie zobaczyłem klepsydrę, która mnie poraziła. Miał 49 lat. W podobnych przypadkach zwykło się mówić i pisać, że umarł w pełni sił twórczych. Być może tak napisano i o Nim. Problem w tym, że może do pisania miał on jeszcze siłę, ale do życia już chyba nie. Mówiło się o alkoholzmie i innych podobnych sprawach. Nigdy nie poznaliśmy się osobiście, jednak "Martwe dzielnice" Ignaciuka to książka dla mnie magiczna i to przez nią czuje, że znałem go dobrze. Znam nadal. Prowadząc moje spotkanie w czerwcu, redaktor Wojciech Ogrodziński powiedział, że Fabryka frajerów pachnie Olsztynem. Być może tak jest. Ale "Martwe dzielnice" to Olsztyn sam w sobie, miasto, którego już nie ma, choć wciąż jest. Pisana w czasie, gdy Nagórki były peryferyjną dzielnicą, istniał DŚT przy Mickiewicza, gdzie jeszcze zdążyłem napić się wódki taniej i na ostatnim piętrze odwiedzić któregoś dnia Hieronima Skurpskiego w jego malarskiej pracowni. Wracając co jakiś czas do "Martwych dzielnic", wracam do czasu wczesnej, licealnej młodości. Ta lektura koi. Książka wydana została raz, siermiężnie, ale dla mnie jest piękną, na zewnątrz i w środku. I podejrzewam, że jestem w tym osądzie odosobniony. Trudno. Ktoś zapamiętał Ignaciuka dzięki jego wierszom, inny dzięki piosenkom śpiewanym przez kabaret "Czerwony Tulipan" do muzyki Stefana. Młodzież znala Ignaciuka jako kontynuatora serii o przygodach Pana Samochodzika. To wiele czy mało? Nie wiem.

2010-08-04

"Pani" nr 8/2010, s. 84

"Kto nie śpi nocą?
Zazwyczaj antologie opowiadań tworzone są na zamówienie wydawcy. Tak, niestety, powstają fabuły przewidywalne w formie i treści. "Piątek, 2;45" okazuje się, na szczęście, wyjątkiem. Jedyna rzecz, jaka spaja osiem obszernych historii, to czas akcji – godzina 2.45 w nocy. Udało się dzięki temu zachować atmosferę tajemniczości i zaskoczenia, charakterystyczną dla zdarzeń o tak późnej (lub wczesnej) porze. (...) Noc sprawia, że niektóre sprawy widać ostrzej niż za dnia. Realizm miesza się z sennym fantazjami, powaga z groteską, a czarny humor z dramatem. (MB)"

2010-08-03

Czym jest życie

"(...) Bardzo podobają nam się opowiadania „Zandka” Krzysztofa Beśki oraz „Zniknięcie Władysława Bluma” Antoniny Turnau. I aż sami się sobie dziwimy, że najbardziej podobają nam się akurat te dwa opowiadania. No bo jak tu się nie dziwić, skoro są one od siebie tak różne, a zarazem do siebie tak niepodobne, że powinno podobać się albo jedno, albo drugie. Ale żeby zaraz oba jednocześnie? I to bardzo? Wyklucza to już choćby podstawowa różnica między tymi opowiadaniami. Polega ona na tym, że „Zandka” przypomina nam o tym, czym jest życie, natomiast „Zniknięcie Władysława Bluma” pozwala nam zapomnieć o tym, czym ono jest. „Zandka” przypomina o tym, czym jest życie, bez znieczulenia, bez poprawności politycznej, bez happy endu, bez nadziei – czyli bezkompromisowo, z wiarygodnym zaangażowaniem i do bólu prawdziwie. „Zniknięcie Władysława Bluma” jest na życie znieczuleniem, i to takim, które nie powoduje żadnych skutków ubocznych, bo nie jest nazbyt lekkie, łatwe i przyjemne, a składa się wyłącznie z tego, co jest zarazem inteligentne, eleganckie i zabawne. Tak więc sami Państwo widzą, że tych opowiadań nic nie łączy. I nawet, gdyby połączyć je na siłę w jedno opowiadanie zatytułowane „Zniknięcie Władysława Bluma na Zandce”, to nadal pozostaną one osobnymi bytami literackimi. Dlatego chyba jedynym usprawiedliwieniem tego, że oba te opowiadania bardzo nam się spodobały, jest to, że niosą one pewne wartości, które są nam szczególnie bliskie. I to za nie te opowiadania wyróżniamy. W przypadku „Zandki” to wrażliwość, prawdziwość i odrobina metafizyki, gdy, już po wszystkim, nadjeżdża nie tyle szalona, co szalenie smutna lokomotywa (...)"
www.wartosci.org.pl

2010-08-02

Warszawa, 2 sierpnia 1944 roku

Niedaleki huk wybuchu wstrząsnął powietrzem. Wciąż nie potrafili się przyzwyczaić do odgłosów, przy których grzmoty podczas burzy to ledwie szept. Ktoś krzyknął – i nie była to dziewczyna, inny zaklął i splunął pod nogi, w kałużę po niedawnym deszczu, za co zresztą zaraz przeprosił. Jeszcze, dobrze wychowani, pamiętający świetnie szkołę, zwracali uwagę na takie szczegóły, konwenanse: u jednego objawiało się to tym, że przeszkadzała mu przybrudzona kurzem marynarka, osuwająca się wciąż z ramienia biało-czerwona opaska; inny nie potrafił się powstrzymać od podania ręki nieznajomej dziewczynie, aby jej pomóc w pokonaniu jakiej przeszkody, dziury w murze. Jeszcze...

– Dobra, może teraz się uda – rzucił do pozostałych Józef Dziduch, ponownie podnosząc do oczu aparat marki Leica. – Możecie się nie ruszać, panowie szlachta? – fuknął trochę gniewnie, trochę żartem.

– Rób, brachu, nie mamy czasu! – odkrzyknął Kazimierski, zastygając w bezruchu; przed sekundą zdążył jeszcze poprawić biało-czerwoną opaskę i węzeł krawata.

– A gdzieś ci się spieszy? – mruknął pod nosem Bronek Konopczyński.

Dziduch włączył samowyzwalacz, położył ostrożnie aparat na parapecie okna na parterze kamienicy przy Bielańskiej, po czym szybko podbiegł do pozostałych. Nie usłyszeli szczęknięcia mechanizmu, nie tylko przez kolejny wybuch, już trochę dalszy od poprzedniego, i poszczekiwanie karabinu maszynowego – co, już to wiedzieli, było tylko skromną przygrywką do tej zupełnie nowej symfonii miasta. Trzeba było też uwierzyć aparatowi "na słowo", że wykonał swoje zadanie i zarejestrował tę chwilę, jakże inną od tych wcześniejszych w ich życiu...

Dochodziła szósta rano, środa. Od kilkunastu godzin Stanisław Kazimierski, Józef Dziduch i Bronisław Konopczyński, trzej przyjaciele i jednocześnie nastoletni żołnierze Batalionu "Parasol" Zgrupowania "Radosław" Armii Krajowej, żołnierze bez broni, którym, niestety, w dodatku nie udało się dotrzeć wczoraj przed siedemnastą na miejsce zbiórki (Konopczyński tylko w kółko powtarzał, że Pług i Mirski, dowódcy batalionu i plutonu, nogi z dupy im powyrywają, tego można być pewnym! Jeden będzie trzymał, drugi ciągnął – wyjaśniał obrazowo), nie uśmiechali się do zdjęcia, sprawiali wrażenie niewyspanych (pierwsza noc poza domem, nie we własnym łóżku tylko pokotem na podłodze w pierwszym lepszym mieszkaniu w okolicach placu Bankowego, gdzie szczęśliwiec załapał się na kawałek dywanu; w dodatku jakiś nieznajomy grubas chrapał tak, że ściany drżały), ale tak naprawdę byli bardzo poważni i skupieni. Mimo że od kilkunastu godzin żyli w nowym, zupełnie innym świecie. W świecie bez ulicznych łapanek i egzekucji, tak na ulicach, jak w Palmirach, walenia w drzwi mieszkań nad ranem, zatrzaskiwania drzwi cel na Pawiaku, krzyku katowanych na Szucha, wywózek na robotu do Niemiec, głodu, upodlenia, beznadziei. Bez terroru. Serca chłopaków, jak chyba nigdy wcześniej, wypełniała euforia pomieszana z gniewem i rządzą odwetu.

Od strony Teatru Wielkiego dał się wyczuć jakiś ruch, poprzedzony przez odgłos kroków. Stanisław Kazimierski wykazał się refleksem.

– Baczność! – krzyknął.

Nie ustalali co prawda, że będzie ich dowódcą, nikt jednak nie zaprotestował; tym bardziej że Staszek nie pomylił się. Szedł do nich, sadząc długie kroki, odziany w czarną marynarkę, bryczesy i lśniące buty oficerki dowódca oddziału, do którego udało im się podłączyć w nadziei szybkiego zdobycia broni, a w perspektywie także i dołączenia do swoich. Towarzyszyło mu kilku innych ludzi, jeden z nich miał na sobie przedwojenny mundur z dystynkcjami sierżanta, inny płaszcz przeciwdeszczowy związany szerokim, skórzanym pasem z takąż kaburą; ciekawe, czy pełną? – zastanawiał się pewnie niejeden z młodych powstańców...

(z powieści Złota aralia)